Małgorzata Święchowicz wspomina Annę Szulc: "Najbardziej lubiła rozmowy z bohaterami"
- Często brała się za tematy nieoczywiste, znajdowała je tam, gdzie inni nawet nie szukali, nie przeczuwali, że jest to warte zgłębienia i opisania. Umiała patrzeć na ludzi i dostrzegała w nich to, co innym umykało - pisze o koleżance z "Newsweeka" Małgorzata Święchowicz. Anna Szulc zmarła nagle, 9 września, w swoim domu, pracując nad tekstem, który tego dnia miała oddać.
Anna Szulc zmarła nagle w swoim domu w Krakowie, 9 września 2021 r. Przez dziewięć lat była dziennikarką i reportażystką "Newsweek Polska". Wcześniej pracowała w tygodnikach "Wprost" i "Przekrój" (wówczas ukazywał się raz w tygodniu). Zajmowała się tematami społecznymi. W 2007 r. została laureatką Europejskiej Nagrody Dziennikarskiej, a w 2010 r. - nagrody Grand Press w kategorii Reportaż prasowy. Była dwukrotnie wyróżniana przez Amnesty International. Napisała dwie książki: "Stacja Kraków" i "Krakowscy Czarodzieje".
Wspomina Małgorzata Święchowicz, koleżanka z "Newsweeka"
Wciąż mi się wydaje, że zadzwoni… Mam w uszach jej charakterystyczny głos.
Do każdego mówiła czule, zdrabniając imię. Gdy dzwoniła, zaczynała od: "Gosieńko, wiesz…".
Poznałyśmy się w "Przekroju", ona była tam królową reportażu.
Teksty Ani były świetne. O takich mówi się, że same się czytają. Niestety, one się nigdy same nie piszą. Kto znał Anię, ten wiedział, ile ją kosztowało pisanie. Z całej pracy nad tekstem, najbardziej lubiła rozmowy z bohaterami, gromadzenie materiału. To, co później, to już była męka. Im bliżej było deadline’u, tym bardziej była nerwowa. Nie życzyłabym nikomu, by wszedł jej wtedy w drogę. Mnie się parę razy zdarzyło i dziękuję bardzo.
Czasami proponowała, byśmy za jakiś temat wzięły się razem. W każdym takim wypadku żałowałam, bo ja ciągnęłam wątki w swoją stronę, ona w swoją i ona zawsze była silniejsza. Kilka razy pokłóciłyśmy się tak, że obiecałam: do końca życia ci tego nie zapomnę!
Brała się za tematy nieoczywiste
Razem byłyśmy w "Przekroju", później kolejno: "Wprost" i "Newsweek". Rzadko wpadałyśmy do redakcji. Każda z nas jechała gdzieś w Polskę, zbierając materiał do tekstu, a później ona pisała, siedząc u siebie w Krakowie, ja u siebie na wsi. Pracowałyśmy zdalnie na długo przed tym, nim innych na home office wypchnęła pandemia. To miało swoje plusy, ale też sporo minusów - teraz zna je już wielu dziennikarzy, ale przed laty mało kto rozumiał, jak szybko wpada się wtedy w pracę bez limitu, jak trudno sobie powiedzieć: na dziś już kończę. Często dzwoniłyśmy do siebie, gdy inni już kładli się spać.
- Co robisz?
- Jak to, co? Piszę. A ty?
- Zgadnij.
Często brała się za tematy nieoczywiste, znajdowała je tam, gdzie inni nawet nie szukali, nie przeczuwali, że jest to warte zgłębienia i opisania. Przemoc kobiet wobec mężczyzn. Przemoc dzieci wobec rodziców. Seks na wspomagaczach - mechaniczny, koszmarny. Ukrywanie długów…
Gdy znalazła Krzysztofa W., niepozornego faceta, który fałszował pięciozłotówki, opisała jego życie tak genialnie, że zdobyła "Grand Press". Wcześniej, gdy weszła w środowisko Romów, by opisać ich życie w Polsce - została laureatką Europejskiej Nagrody Dziennikarskiej.
Czytała o sobie, że jest gestapówą, żydówą
Umiała patrzeć na ludzi i dostrzegała w nich to, co innym umykało. Pamiętam, że gdy opisała wakacje 2016 - pierwsze lato po objęciu rządów przez PiS - zalała ją fala hejtu, czytała o sobie, że jest gestapówą, żydówą, patrzy na Polaków tymi swoimi szwabsko-żydowskimi oczami i nic nie widzi. Wszyscy wówczas widzieli głównie zalety rządów PiS, to że rodziny z dziećmi dostały 500+, że rząd pozwolił "prawdziwym Polakom" wstać z kolan i poczuć dumę z bycia "prawdziwymi Polakami". Ona, będąc nad morzem, notowała: coraz głośniej i więcej disco polo, więcej krzyków "wypierdalaj", sikanie na wydmach, picie na plaży, porzucanie tam potłuczonych butelek, bo tych, którzy je tam porzucają, nie obchodzi ból osób, które wdepną w to bosą stopą. Już wtedy zobaczyła to coś, co teraz - po latach - wszyscy widzą i wielu jest tym zmęczonych.
Gdy koło Jarocina powstało pierwsze rządowe osiedle Mieszkanie Plus, poczekała aż notable przetną wstęgi, księża poświęcą, rozjadą się ekipy telewizyjne. Wtedy pojechała obejrzeć sobie z bliska te bloki w szczerym polu, zapytać ludzi, którzy się tam osiedlili: Jak się Państwu mieszka? I notowała: "Woda się leje, non stop. Ciurkiem spod zlewu, rury nieszczelne, częściowo już zardzewiałe. Prysznic też dziurawy, zalewa płytki. Ściany nad framugami pękają, panele krzywe, z zadziorami, płytki się rozsuwają, wiertarka w fugi wchodzi, jak w margarynę. A poza tym całkiem, całkiem"…
Miała ucho. Także do tej "dobrej zmiany". Poza tym doskonałym słuchem, miała też dobre serce.
Miała odruch pomagania
Gdy Antoni, jej syn, był mały, zastanawiałam się, jak ona godzi bycie matką z byciem dziennikarką - taką dziennikarką, jaką była, często zanurzającą się w losy swoich bohaterów, żyjącą ich sprawami. Te historie, które poznawała i opisywała, nie kończyły się wraz z zamknięciem numeru. Ludzie biedni, zadłużeni, rodzice chorych dzieci, pokaleczone ofiary przestępstw - ci wszyscy, którym zdarzyło się z nią zetknąć i opowiedzieć o swoim życiu, traktowali ją później, jak bliską. Gdy mieli problem, dzwonili. I ona czuła się w obowiązku pomóc. Miała odruch pomagania. Także tym, których na oczy nie widziała.
Kiedyś wspomniałam jej o kobiecie z rakiem piersi: młoda, troje dzieci, rak już się rozszedł po ciele, lekarze nie mieli pomysłu, co robić. Opowiedziałam jej o tym, tak po prostu, z bezradności, żeby się wygadać, bo nie wiedziałam, jak tej kobiecie pomóc. A ona od razu: weź od niej wyniki badań, prześlij, poszukam tu kogoś, kto coś wymyśli. I poszukała.
Angażowała się w wiele spraw wielu ludzi. W zbieranie pieniędzy na obiady dla tych, którym brakuje na życie, w walkę o leczenie dzieci z zespołem Huntera. Gdy trzeba było pomóc rodzinie uchodźców, bo siedmioro dzieci, bo potrzebne kurtki, buty - nagłaśniała. Trzeba było pomóc Irinie z Tarnopola, która sama wychowuje kilkuletnią córeczkę, a straciła pracę i groziła jej eksmisja? Ania szukała kogoś, kto by ją zatrudnił.
Zmarła 9 września, nagle, pracując nad tekstem, który tego dnia miała oddać. W grudniu miałaby urodziny. W ostatnie, zamiast kwiatów i prezentów, chciała, by każdy wpłacił coś na Polską Akcję Humanitarną. Gdy zmarła, jej mąż, Paweł, poprosił, żebyśmy - zamiast kupować kwiaty na Ani grób - wpłacili na Fundację "Twoja Widzialna Ręka". To Fundacja łącząca tych, którzy chcą pomagać, z tymi, którzy potrzebują pomocy. Dopiero po śmierci Ani dowiedziałam się, że była w tej Fundacji wiceprezeską.
Gdy myślę o Ani, to dokładnie tak, jak krakowski dziennikarz Jacek Włodarczyk, który napisał, że była księżycem w pełni. Oświetlała nam drogę w ciemną noc.
Dołącz do dyskusji: Małgorzata Święchowicz wspomina Annę Szulc: "Najbardziej lubiła rozmowy z bohaterami"