Duże zainteresowanie nową książką Lisa
Dzisiaj premiera najnowszej książki Tomasza Lisa "Polska, głupcze!", która już teraz jest bestsellerem.
Czy najnowsza książka Tomasza Lisa, członka zarządu TV Polsat ds. programowych, odniesie taki sam sukces jak dwie ostatnie tego autora - "Nie tylko Fakty" czy "Co z tą Polską?", którą kupiła ponad 100 tys. osób? Wszystko na to wskazuje. Książka "Polska, głupcze!", która od dzisiaj jest w sprzedaży, już teraz jest bestsellerem. Tylko do wczoraj księgarnie zamówiły cały pierwotny nakład - 50 tys. egzemplarzy i obecnie trwa dodruk.
A co ciekawego czytelnicy znajdą w najnowszej książce Tomasza Lisa?
- To jest zestaw felietonów, a punktem wyjścia do tych felietonów są hasła pojawiające się zresztą coraz częściej i szybciej. Hasła z naszego słownika politycznego. Ostatnio mieliśmy: „semantyczne nadużycie”, „demokratyczna rutyna”. W tych hasłach chodzi nie tylko o język, choć to język mnie w tym interesuje, ale też o to, co się kryje za tym językiem, bo ten język w polskiej polityce coraz bardziej służy nie opisowi zjawisk, ale staje się narzędziem politycznym.- powiedział wortalowi Wirtualnemedia.pl Tomasz Lis.
- Książka "Polska, głupcze!" to próba opisu, próba przekazania moich refleksji. Ja do dziś nie we wszystkich przypadkach to rozumiem. Paradoks tej książki polega na tym, a może to jest paradoks życia politycznego w Polsce, że ja dziś (29 września - red.) szósty raz tę książkę aktualizuję. Co chwilę pojawiają się nowe hasła, a te które były nabierają albo nowego sensu, albo coś trzeba do nich dodać. Dziś się śmieje, że to jest taka książka, która się powinna ukazywać permanentnie, co miesiąc wymaga uaktualnienia, ale już są granice. Zabawne jest to, że dziś koledzy, koleżanki przysyłają mi sms-y: „Dziękujemy za książkę”. Ja odsyłam: „Za chwilę będzie odświeżona”. - dodaje Tomasz Lis.
Książka kosztuje 29,9 zł. Dostępna jest w księgarniach i Empikach w całym kraju oraz na internetowych stronach wydawnictwa "Świat Książki". Patronem medialnym książki jest m.in. wortal Wirtualnemedia.pl.
„Polska, głupcze!” to już ósma książka w dorobku Tomasza Lisa. Do tej pory ukazały się: "Jak to się robi w Ameryce", "Zawód korespondent", "Wielki finał. Kulisy wejścia Polski do NATO" , "List z Ameryki", "ABC dziennikarstwa" (wspólnie K. Skowrońskim i M. Ziomeckim), "Co z tą Polską?” i "Nie tylko Fakty".
Fragment książki “Polska, głupcze!”
WSTĘP
Gdy polityka - jak w Polsce - jest marnej jakości, a politycy są mierni, niedojrzali i nadpobudliwi, bardzo cierpią nie tylko ludzie. Cierpią także stówa. Bo niedostatek myśli kompensowany jest nadmiarem słów. Bo brak czynów jest zagadywany. Bo nieporadność w zmienianiu rzeczywistości wymaga jej zaklinania. Albo zakłamywania. A najczęściej jednego i drugiego.
Słowa dostają strasznie w kość za sprawą naszych polityków. Bo większość z nich ma potworne kompleksy, więc nie ma szacunku dla siebie. Ponieważ nie szanują siebie, nie szanują też wyborców. Ponieważ nie szanują wyborców, mówią, co im przyjdzie do głowy. A ponieważ zwykle nie przychodzi im nic nadzwyczajnego, mamy psucie polityki, któremu towarzyszy psucie języka.
Na pomysł napisania tej książki wpadłem, gdy nastała u nas nowa władza, czyli, jak chcą niektórzy, u zarania IV RP Dlaczego wtedy? Bo od 1989 roku w żadnym momencie nie zaprzęgnięto języka do realizacji celów czysto politycznych. Bo w żadnym momencie w III RP nie posługiwano się nim tak cynicznie do redefiniowania znanych pojęć, do piętnowania wrogów, do odwracania kota ogonem. W żadnym momencie też nie kłamano z taką energią i systematycznością. A wszystko zaczęło się, gdy politycy, z którymi większość Polaków wiązała duże nadzieje, nadali szyderczy wydźwięk słowu „popis" (PO-PiS, dokładniej). To było nieświadome i niezamierzone, spowodowane genetyczną niezdolnością do zawierania kompromisów. Ale potem doszło już do metodycznej akcji korumpowania języka. Pojawił się „układ", pojawiły się „łże-elity", pojawił się „imposybilizm", pojawiły się „cieniasy". Brutalizacja języka zaczęła się dużo wcześniej, a patronem akcji „mistrz niszczenia mowy polskiej" był późniejszy wicemarszałek sejmu i wicepremier. Ale w jego wykonaniu miało to charakter spontaniczny. Od roku natomiast ma charakter przemyślany. Język służy definiowaniu przeciwnika („łże-elity" właśnie). Służy też ukrywaniu prawdy o swych zamiarach („imposybilizm"). Czasem niszczeniu języka towarzyszy próba zawłaszczenia określonych słów - „patriotyzm" ma być związany z określonymi siłami politycznymi, które mają mieć monopol na jego jedynie słuszną interpretację. Epitetami stają się słowa, wcześniej mające zupełnie inny wydźwięk. Przykłady -„salon" czy „autorytety".
Słowa, jak w PRL-u, stały się więc narzędziem ideologii. I spoważniały. Kiedyś miały więcej wdzięku, nawet takie jak „oszołomy" czy „popaprańcy". Dziś są cięższe, siekierą ciosane - „łże", „tchórz", „zwarty ordynek", mamy bowiem czas „wzmożenia moralnego" i „rewolucyjnej czujności". Słowa poszły w kamasze.
Warto prześledzić, co się w ostatnich kilkunastu latach stało z naszym językiem politycznym, jak zmieniały się słowa, jak zmieniał się ich sens. Czasem, obserwując ten proces, można się uśmiechnąć, więcej jest jednak, niestety, powodów do smutku. Kolejna stracona szansa, kolejna grupa zbawicieli, uważających, że oni tu są na wieki wieków amen. Znowu tracimy czas, drepcząc w miejscu i patrząc, jak władza, zamiast być narzędziem wielkiej modernizacji Polski, staje się lekiem na kompleksy i obsesje.
Skąd tytuł tej książki? I do kogo jest adresowany? Do nas wszystkich. Kolejne POPIS-y, kolejne pokazy buty, kolejne akty błazenady budzą w nas często radość, a pogarda dla polityków znajduje codzienną pożywkę. Jest tylko jeden, maleńki problem. To nie jest reality show. To jest nasz kraj, który dostał największą szansę w historii. Jeśli jej teraz koncertowo nie marnujemy, to na pewno robimy bardzo wiele, by jej nie wykorzystać. Jest tak, jak chcieliśmy jeszcze całkiem niedawno? O czymś takim marzyliśmy? O takiej władzy? Więc mówię do siebie, do nas, do władzy - „Polska, głupcze!". Clinton i jego ludzie, mówiąc: „Gospodarka, głupcze", nikogo nie obrażali. Przypominali sobie, wypisując to hasło na ścianie, o tym, co najważniejsze, by w chaosie nie zgubił się cel. I drogowskaz. Lepiej o nim pamiętać, zanim na drodze pojawi się inny: „Ślepa ulica".
MY RAZEM Z BRATEM
Takiego politycznego partnerstwa jak w przypadku braci Kaczyńskich świat jeszcze nie znał. Polska oczywiście też nie, choć Polska nie powinna być zaskoczona, bo przecież już jako Jacek i Placek otwarcie zapowiadali: „my jesteśmy tacy dwaj, tacy dwaj na cały kraj". Owszem, byli bracia Kennedy, ale gdyby odnieść ich funkcje do polskiej rzeczywistości, to jeden z nich był prezydentem Kaczyńskim, a drugi ministrem Ziobrą, nie był to więc duet aż tak wszechwładny jak nasz. Poza tym, bracia braćmi, a bliźniacy bliźniakami - to najwyższy stopień bliskości i jedności. A wiadomo, że w polityce braterstwa, poza wspólnotą krwi, nie ma. Duetowi Kaczyńskich nie dorasta więc do pięt ani duet Blair - Brown, ani amerykańskie duety Clinton - Gore czy Bush - Cheney. Blair gra z Brownem w jednej drużynie, ale jakby Brown mógł, to Blair by już w niej nie grał. I wzajemnie. Clinton z Gore'em stworzyli sprawny tandem, ale wcale się nie kochali. Clinton Gore'a szanował, ale uważał za kiepskiego polityka. Gore Clintona podziwiał, ale nie szanował. Cheney na Busha wpływa, ale wielkiego szacunku dla niego nie ma. Bush z pomocy Cheneya korzysta, ale komfort w ich wzajemnych relacjach wynika głównie z faktu, że prezydent wie, iż „wice" nie chce zająć jego miejsca. Krótko mówiąc, w żadnym z politycznych duetów nie mamy choćby cienia zaufania, oddania i wzajemnego poświęcenia, jakie mamy w przypadku braci Kaczyńskich, dwóch podobnych do siebie ludzi albo, jak mówi Lech Wałęsa, jednego człowieka o dwóch głowach. Wynikająca z więzów krwi, podobieństwa i bliskości narodzin wspólnota braci Kaczyńskich ma swe odniesienie werbalne. Obaj bezwiednie używają bowiem zwrotów „ja z bratem", „my z bratem", „ja razem z bratem". Wiadomo, że oni razem i że z bratem, ale zawsze jeszcze to podkreślają.
Szczególnie często czyni to Lech Kaczyński, który panu prezesowi Kaczyńskiemu „zameldował wykonanie zadania", choć musiał, a w każdym razie powinien wiedzieć, że te słowa to niezręczność i polityczny błąd.
Przykłady, że „razem z bratem"? Najpierw cytaty z Lecha Kaczyńskiego:
„To myśmy się z bratem narazili na opinię pierwszego i drugiego oszołoma w Polsce".
„Razem z bratem zmuszono nas do trzech kosztownych procesów". (Tu chęć użycia zwrotu „razem z bratem" była tak silna, że powstał twór, z którego może wynikać, że to brat zmuszał, a nie brata zmuszano).
„Byliśmy z bratem ofiarami różnych zarzutów, które nie miały żadnego związku z rzeczywistością".
„W czasach PRL-u razem z bratem nie wyobrażaliśmy sobie, że moglibyśmy żyć w kraju, w którym jest opozycja, i do niej nie należeć". (Jak widać, Lech Kaczyński nie tylko robił rzeczy razem z bratem, ale i nie wyobrażał sobie, też razem z bratem).
„Ja jestem teraz w takiej fazie, że popieram inicjatywę mojego brata i utożsamiam się z nią". (Braterstwo, a dokładniej bliźniactwo, wymaga nie tylko popierania - każe się z popieranym bratem utożsamiać).
„Być może jestem, razem z bratem oczywiście, liderem tych komitetów w sensie przenośnym". (Nie wiadomo, czy „w sensie przenośnym" odnosi się do „liderem", czy do „komitetów". Wiadomo, że nie odnosi się do „razem z bratem").
Polityczny związek braci Kaczyńskich jest całkowicie pozbawiony elementów egoizmu. Wystarczy przypomnieć, że do poważnej kłótni między nimi doszło nie dlatego, że każdy z nich chciał czegoś dla siebie, ale dlatego, że Jarosław Kaczyński tak bardzo chciał prezydentury dla Lecha, że zrezygnował z funkcji premiera, a Lech Kaczyński tak bardzo chciał premiera Jarosława Kaczyńskiego, że tę rezygnację miał mu za złe, choć wiadomo, że w gruncie rzeczy był mu za nią głęboko wdzięczny. Złość na to, że ktoś nam daje, co ma najcenniejszego, zamiast zachować to dla siebie. To więcej niż partnerstwo. To, bez cienia ironii, miłość. Po kilku miesiącach premierostwa Kazimierza Marcinkiewicza, nazywanego tylko przez złośliwych Marionetkowiczem albo Obiecankowiczem, stało się zresztą to, co prędzej czy później stać się musiało. Premierem został Jarosław Kaczyński. Tuż po wyborach parlamentarnych, wyciągając z cylindra Kazimierza Marcinkiewicza, mówił wprawdzie, że Polacy będą mieli trudności z zaakceptowaniem bliźniaków na dwóch najważniejszych
stanowiskach w państwie, ale nie przesadzajmy z tymi Polakami. Przyzwyczaili się do wicepremiera Giertycha i wicepremiera Leppera, to przyzwyczają się i do premiera Kaczyńskiego. Poza tym skończyła się gra pozorów. Z sondaży wynikało przecież, że mniej wykształceni Polacy całkiem poważnie twierdzą, że najbardziej wpływową w Polsce osobą był Kazimierz Marcinkiewicz. „Ciemny lud to kupił"? Należało więc lud z błędu wyprowadzić. I wyprowadzono.
Tomasz Lis
Ur. 1966 w Zielonej Górze, jeden z najpopularniejszych polskich dziennikarzy telewizyjnych, twórca programu informacyjnego „TVN Fakty” (emitowanego na antenie stacji TVN) i „Wydarzenia” (nadawanych w telewizji Polsat).
Karierę rozpoczął w TVP, początkowo prowadził wieczorne „Wiadomości”, potem został sprawozdawcą parlamentarnym "Wiadomości". W 1994 roku został korespondentem w USA. W 1997 r. rozpoczął pracę w powstającej wówczas stacji TVN. Był współtwórcą i głównym prezenterem Faktów – głównego serwisu informacyjnego TVN. Od 2004 roku został Członkiem Zarządu i Dyrektorem Programowym telewizji Polsat, gdzie program publicystyczny „Co z tą Polską?”.
Laureat licznych nagród, otrzymał m.in. trzy Wiktory, tytuł Dziennikarza Roku 1999, nagrodę dla najlepszego publicysty w konkursy Telekamer 2006.
Dołącz do dyskusji: Duże zainteresowanie nową książką Lisa